Próbując zdyskontować popularność odradzającego się kina grozy, zachować wierność literze prozy Stephena Kinga i jednocześnie wymazać wspomnienie przeciętnej adaptacji sprzed trzydziestu lat,
"Ktoś to zapisał z błędem!" – krzyczy małoletnia bohaterka "Smętarza dla zwierzaków" i trudno oprzeć się wrażeniu, że ma na myśli scenarzystę. Próbując zdyskontować popularność odradzającego się kina grozy, zachować wierność literze prozy Stephena Kinga i jednocześnie wymazać wspomnienie przeciętnej adaptacji sprzed trzydziestu lat, twórcy zapominają o najważniejszym: o wiele straszniejsze od krzywej gęby pod łóżkiem są bezbrzeżna rozpacz i wołanie w pustkę.
Paramount Pictures
Choć minęło już sporo czasu, wciąż trudno mówić o tej historii, nie psując nikomu frajdy z seansu (pod sąd należałoby oddać przede wszystkim twórców fatalnego zwiastuna). Powiedzmy jednak enigmatycznie, że tytułowy smętarz (tłumaczenie niezmiennie wątpliwe: w języku polskim to nie błąd, lecz archaizm, tymczasem oryginalne "sematary" jest dziecięcą literówką) leży na terenie posesji należącej do rodziny świeżo upieczonego prowincjusza, doktora Creeda (Jason Clarke) i symbolicznie oddziela świat żywych od królestwa zmarłych. Dzieciaki urządzają sobie procesje i chowają martwe futrzaki, po zmroku słychać złowróżbne szepty, a stary wdowiec Jud (nadekspresyjny John Lithgow godnie zastępuje wybitnego Freda Gwynne'a) buja się po okolicznych lasach i robi za strażnika tajemnicy. Tuż za smętarzem, za wysokim wałem ziemi, krzewów i poskręcanych konarów, czai się bowiem coś znacznie mroczniejszego.
Scena wspomnianej procesji – rozegrana w zwolnionym tempie, z ponurą muzyką i dzieciakami w prowizorycznych maskach zwierząt – wydaje się estetycznym kluczem nowego filmu. Z jednej strony, nadaje mu klimat ponurej baśni, z drugiej – pozostaje daniną spłaconą samej konwencji; wszystko musi tu wyglądać jak z horrorowego elementarza, choć zasadniejszy byłby raczej czarny humor. "Smętarz dla zwierzaków" na baśń się nie nadaje, gdyż uczucia, które w nim pulsują, są zbyt bolesne i znajome. To, co najbardziej przerażające, ma u Kinga związek z depresją i żałobą. Z grzechami, których nie da się odkupić, oraz samotnością, której nie sposób przegnać. Reżyserskiemu duetowi Kevin Kolsch-Dennis Widmyer chodzi natomiast głównie o to, żebyśmy rytmicznie podskakiwali w fotelach.
No i jasne, podskakujemy. Twórcy wiedzą, co to ekspozycja, potrafią też zbudować i utrzymać napięcie, a pomimo oczywistych felerów tekstu (nie wierzę, że małżonkowie z wieloletnim stażem spierają się o religię i inne pryncypia tak, jakby dopiero się obwąchiwali), nieźle radzą sobie z prowadzeniem aktorów. Koniec końców jednak najbardziej interesują ich ograne chwyty z gatunkowego podręcznika: jump scares idą w dziesiątki, makabryczne obrazy w rodzaju studenta rozwałkowanego przez samochód nabierają nieuzasadnionej wagi, z kolei punktowe oświetlenie i operatorskie popisy stają się ważniejsze niż psychologiczna wiarygodność. Wszystko to puste kalorie – zwłaszcza w czasach, gdy mariaż horroru z innymi konwencjami jest na porządku dziennym.
Paramount Pictures
Owa bezpieczna strategia, której owocem nie może być żadna autorska, nieortodoksyjna wizja, wydaje plony zwłaszcza w finałowym akcie. Metafizyczna groza gdzieś ulatuje, materiał na pyszną groteskę staje się przeciętnym slasherem, zaś opowieść o śmierci, najstarszym i najpotężniejszym z ludzkich lęków – mało ekscytującą zabawą w chowanego. Na tym smętarzu złożono przede wszystkim ambicje. Zaś kontekst długiej i burzliwej historii adaptacji dzieł Kinga zamienia lenistwo w grzech śmiertelny.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu